Tak ładnie Tusk et consortes rozwalali polskie państwo, w imię zasady zarządzania przez niekompetencje, ale nie zdążyli wymordować wszystkich przeciwników politycznych. No i zwyciężył wróg warszawskiego „ludu”, światopoglądowy dywersant z katolickiego Ciemnogrodu. Zasadniczo jeśli ktoś łudzi się, że u nas jest inaczej niż Rosji, bo jesteśmy demokracją, to nie rozumie świata, który go otacza. Orwellowskie prawo równych i równiejszych wypluło ministra Myrchę, który ordynarnie złamał ciszę wyborczą. Nie jest to państwo prawa, skoro jedynie jednostki jako obywatele podlegają prawu, zaś rządzący czują się często od tego zwolnieni. Myrcha nawet mandatu nie zapłacił. Casus „Myrcha” dowodzi, że Polska nie jest państwem prawa, tylko państwem Myrchy. Miał być Orwellowski świński folwark z liberalizmem dla ubogich, ale naczelny fircyk z Warszawy przegrał, więc drugi raz fekaliów i gówna nie będzie. Zaloty do publiczności mu nie wyszły. Podzieliła się Polska po połowie. Obietnice i hasła zawsze dla tych niezbyt zorientowanych. Czystej wody komunizm tyrał na co dzień. Przedziwna jest fizjologia kłamstwa i funkcja przeinaczeń. Popatrzmy jak u Tuska i Hołowni totalniackie kłamstwo jest bezwysiłkowe, sprężyste i żywotne jak toksyna. Tego ostatniego nie wzięli nawet do seminarium, a Stalina wzięli. Hołownia mógłby być politykiem w komunizmie, bo tam też nie odpowiadałby za swój program, który jest jego jedynym atutem i tytułem oczach połowy społeczeństwa. Tych co ciągle jeszcze wierzą w swobody i wolność. Niemcom i ich kamerdynerowi prawie się udało, ale przyszedł rycerz z czoła, bohater w zbroi, skalisty, ktoś jakby złom granitu, a po tym nastąpiła historia wesoła i ogromnie przez to smutna.