Wartością naszą jest dla nas odblask cudzej wielkości, który mimochodem nas oświetla.
Jest w tym coś ze staroszlacheckiej psychiki, która kazała wierzyć, że jedyna możliwość tak zwanej kariery jest na dworach magnackich, gdzie można wkraść się w łaski możnego Pana i zaawansować na posła lub na zaufańca, którego się odprawia, gdy przestaje być potrzebny.
Tacy jesteśmy w życiu prywatnym, tacy też ukazujemy się w naszych opiniach o polityce zagranicznej.
Chcielibyśmy by polscy ministrowie wiecznie antyszambrowali w poczekalniach wielkich mocarstw dopraszając się uznania, że Polska jest godną przebywania w ich towarzystwie, błagając choćby o chwilowe miejsce przy ich wielkopańskim stole. I jesteśmy zachwyceni, gdy ten lub ów wielkomocarstwowy minister był łaskaw rozmawiać z naszym przedstawicielem, gdy posadzono nas jako figurantów przy mocarstwowym stole na jakiejś tam konferencji, na początku której układa się już komunikat oficjalny pięknie tłumaczący konieczność odroczenia obrad po osiągnięciu jednomyślności w tym właśnie jedynym punkcie. I jesteśmy w tej naszej psychozie tak dalece zaślepieni, że nie widzimy, iż tą drogą nigdy nie uzyskamy mocarstwowego znaczenia, że zawsze pozostaniemy ubogimi krewnymi, którym robi się zaszczyt, gdy używa się ich do posyłek.
Jest chyba pewnikiem, że mocarstwowość dziś mierzy się nie tyle obszarem i ilością obywateli danego państwa ile zasięgiem jego wpływów, wielkością i znaczeniem gospodarczym czy strategicznym terytoriów, nad którymi uzyskało się pewnego rodzaju hegemonię. Nad mocarstwami tej hegemonii nie zdobędziemy na pewno.
Możemy je jedynie przekonać o naszej strategicznej dla pokoju świata ważności, możemy je zainteresować i przynaglić do roztoczenia nad nami opieki. Przy mocarstwach więc możemy jedynie odgrywać rolę owego kurczątka, które ucieka za lada silniejszym podmuchem pod opiekuńcze skrzydła kwoki. A to chyba bardzo dalekie jest od fikcyjnej choćby nawet mocarstwowości. Bo nawet fikcji w tej dziedzinie nie stworzymy, gdy będziemy się cieszyć z tego, że gdy kwoka leci na żer, to> pozostajemy zaledwie dziesięć metrów w tyle a nie dwadzieścia jak to było dotąd. Jedyną drogą do mocarstwowości, to stać się lub przynajmniej udawać, że samemu jest się kwoką, która potrafi samodzielnie szukać żeru, a nawet, gdy zajdzie potrzeba bezkompromisowo o ten żer walczyć. Pamiętajmy, że w życiu międzynarodowym nie jest się tak silnym, jak to ma faktycznie miejsce, lecz tak jak na to się wygląda.
Na przykładzie ukraińskim unaoczniło się wyraźnie, ile jest warta opieka wielkich mocarstw. Wystarczy w miejsce Monachium wstawić Budapeszt. Z początku wielkie oburzenie, noty, protesty itd., lecz jeśli przeciwnik nie przestraszy się tego „robienia wiatru", to wysyła się agenta politycznego, który ma decydować o rozwiązaniu spraw w gruncie rzeczy leżących w zakresie suwerenności państwa. Taki agent, to jakby świadectwo faktycznej utraty niepodległości. Cóż się więc dziwić, że później prasa owych wielkich opiekunów wspaniałomyślnie, byle we własnej chałupie był spokój, zagłobowym systemem gotowa jest rozdarowywać cudze włości. A zresztą w polityce zawsze chodzi o co innego, niż przedmiot pertraktacji. Mówi się o rozwiązaniu sprawy ukraińskiej, tak jak sudeckiej czyli zgodnie ze sprawiedliwością i w interesie pokoju światowego, a myśli się jak by tu uratować swój prestige jako gwaranta, nie narażając własnej skóry. Wszystko do te zmierzało, aż wyszło, że Ukraińcy to nie Czesi, i o swoją Ojczyznę potrafią się bić.
Znalazłszy się jednak raz w sytuacji przymusowej trzeba z tego wyciągnąć naukę na przyszłość, by nie być stale tym, któremu się dyktuje jego politykę zagraniczną. Trzeba również wyciągnąć wnioski z rozwoju wypadków w Ukrainie. A wnioski te nie będą bynajmniej miłe dla zwolenników polityki unijnej.
Państwo takie jak Polska, Państwo obciążone wszystkimi dobrodziejstwami powojennych traktatów wojny — takie państwo powinno pamiętać, że Niemcy traktatu pokojowego nie podpisały, a w swojej konstytucji skrzętnie omijają wyraźne uznanie naszych granic i że wobec tego tragedia ukraińska , to jeszcze nie ostatni akt reżyserowanej przez nich przyjaźni z Rosją .
Powinniśmy nadto pamiętać, że dziejowy wektor ekspansji terytorialnej Niemców prowadzi na ziemie słowiańskie, czego wielokrotne umowy rozbiorowe są jeszcze jednym tylko dowodem. Dlatego państwo takie jak Polska musi dojrzeć do rozmiarów mocarstwa, nim jeszcze będzie za późno. Społeczeństwo polskie ma w tej dziedzinie o wiele więcej do roboty (przypuszczalnie!), niż państwo, bo to ostatnie może już i poczyniło kroki przygotowawcze, podczas gdy dla społeczeństwa wszystko jeszcze jest do zrobienia.
Cudzoziemiec, zajmujący się z daleka losami Polski a nie znający nas bliżej, musi nas sobie wyobrażać, jako naród twardy, żyjący ciągłą troską o byt, naród, dla którego walka stała się żywiołem. Tymczasem my jesteśmy w istocie jednym z najmiększych, najłagodniejszych narodów w Europie, najbardziej skłonnym do życia bez troski, nie tylko marzącym o «spoczynku na łonie wolnej ojczyzny», ale spoczywającym bez ceremonii na łonie zakutej w kajdany, narodem, mającym głęboki wstręt do walki, chętnie załatwiającym się z wrogami... «czapką, papką i solą». Pochodzi to stąd, że podstawą naszego charakteru jest bierność. Ustrój życia polskiego po upadku rządu Rzeczypospolitej i stosunek społeczeństwa do obcych rządów, jaki się od razu wytworzył, a potem nieprędko i w części tylko zmienił, nie przeszkadzały bujnej wegetacji natur biernych. Ani warunki życia ekonomicznego przez długi czas nie zmieniły się zasadniczo, ani polityczne zachowanie się społeczeństwa, polegające na apatycznym znoszeniu obcych rządów lub co najwyżej na odczuwaniu krzywd bez reakcji na nie.
W naszym społeczeństwie jest o wiele więcej kosmopolitów, niż nam się zdaje. Wielu z nich nawet nazywa się patriotami, uważając, iż do tego wystarcza odczuwać ucisk i być wrogiem niewoli. Zbyt słabo związani ze społeczeństwem, nie dość rozwinięci moralnie, żeby interes publiczny, interes społeczeństwa, do którego należą, za swój uznać i bronić go, jak swego, a dostatecznie rozwinięci umysłowo, żeby zrozumieć brzydotę niespołecznego egoizmu, ratują się w ten sposób, iż zamiast bliskiego, konkretnego społeczeństwa stawiają sobie na ołtarzu oderwaną ludzkość z jej niepochwytnymi prawami i interesami, zamiast realnej wartości — fikcję, która nic w życiu nie zawadza, bo do niczego nie obowiązuje, a daje ładne ramy zwykłemu, przyzwoicie egoistycznemu obrazowi życia. Dla tych kosmopolitów rozmaitego typu, rozmaicie nazywanych nacjonalizm jest kierunkiem wstrętnym. Ich instynkt samozachowawczy, nie mający nic wspólnego z instynktem samozachowawczym narodu, buntuje się przeciw kierunkowi, który nakazuje obowiązki względem żywego organizmu — społeczeństwa, nie względem abstrakcji — ludzkości. Istota żywa, mówiąc trywialnie, potrzebuje jeść,
W nieświadomej częstokroć obronie własnej przeciw społeczeństwu, przeciw interesom narodu, oburzają się oni na zasady niehumanitarne, na szowinizm, polski antysemityzm itd. Nie zawsze ten kosmopolityzm występuje w tak smutnej i zarazem śmiesznej, w tak fałszywej — świadomie lub nieświadomie — postaci, często jest on zwykłym, szczerym brakiem zdolności zrozumienia tych interesów społeczeństwa, które nie są bezpośrednim interesem jednostek. Ludzie ci rozumieją konieczność walki o wolność, bo sami jej potrzebują, odczuwają niewolę i ucisk na własnej skórze, ale nie rozumieją np. potrzeby ochrony polskiego bezpieczeństwa, polskiego rynku, polskiego chłopa, ucznia, wszystkiego tego co występuje z przymiotnikiem polski.
Pseudopatriotom sprzyja ogólny niski poziom kultury myśli, małe poczucie odpowiedzialności za słowa, łatwe rozgrzeszenie dla efektu frazesu. Walka z namiastkami, obudzenie pragnienia prawdy, usiłowanie przemiany współczesnej bezmyślności, walka o myśl o prawdę jest uciążliwa, nieefektowna trudna i obfitująca w rozczarowania.
Stanięcie społeczeństwa polskiego na wysokości zadania w tej dziedzinie wygląda niemal na utopię.